Na tą wycieczkę wystartowaliśmy z Wysowej-Zdroju spod lokalnego placu targowego. Po ukończeniu parę minut wcześniej trasy przez Ropki, o której pisaliśmy tutaj, byliśmy rozgrzani i rządni przygód. Teraz postanowiliśmy pojechać przez Blechnarkę na Przełęcz Wysowską (610m n.p.m.), na granicę polsko-słowacką.
Wysokość podjazdów: 350 m
Wysokość zjazdów: -353 m
Ruszyliśmy na południe mijając po drodze Cerkiew pw. Św. Archanioła Michała oraz stojący zaraz koło niej stary budynek Remizy Strażackiej. Jechaliśmy wąską drogą asfaltową z szerokimi poboczami, przy której co raz mijaliśmy jakieś gospodarstwo agroturystyczne. W ten sposób opuściliśmy Wysową i dojechaliśmy do dwujęzycznej tablicy oznaczającej początek Blechnarki. Nazwa tej miejscowości jest napisana w języku polskim i rusińskim (łemkowskim), który jest używany przez część ludności zamieszkującej te tereny. Mijaliśmy po drodze kapliczki, krzyże, a nawet trafiliśmy na bociany przechadzające się po łące.
W ten sposób dojechaliśmy do Cerkwi śś. Kosmy i Damiana w Blechnarce. Została ona zbudowana w 1801 roku z kamienia rzecznego. Dawniej była świątynią greckokatolicką, ale od 1958 roku służy wyznawcą prawosławia.
Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Droga asfaltowa przeszła po chwili w szutrową i w ten sposób dotarliśmy na polane, na której było rozstaje dróg. My skierowaliśmy się w prawo, w drogę biegnącą krajem lasu o nawierzchni chyba już bardziej gruntowej niż szutrowej. Cały czas od Wysowej pieliśmy się do góry, jednak podjazd nie jest zbyt wymagający i może sobie z nim poradzić nawet początkujący rowerzysta.
W ten sposób, po przejechaniu około 5 km od Wysowej znaleźliśmy się na granicy Polsko-Słowackiej. Dla strudzonych znajduje się tu wiata ze stołami i ławami, na których można usiąść, odpocząć i ewentualnie coś zjeść.
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy po zrobieniu paru fotek nie wjechali na Słowacką stronę zobaczyć jak tam dalej droga biegnie. Po przejechaniu jednak około 100m okazał się, że droga zaczyna ostro schodzić w dół. Po sprawdzeniu na mapie, że do najbliższej miejscowości na Słowacji jest jeszcze spory odcinek drogi, a powrót pod górę zajmie trochę czasu, postanowiliśmy jednak zawrócić. Godzina już była późna i zaczynało robić się chłodno, dlatego doszliśmy do wniosku, że trasę po stronie Słowackiej przejedziemy innym razem. Tym bardziej, że na Słowacji kaski dla rowerzystów są obowiązkowe, a Zibi takiego nie posiadał.
Droga powrotna biegła z górki, więc szybko ją pokonywaliśmy. Dosłownie po chwili od wyruszenia w drogę powrotną, z powrotem dotarliśmy do wspomnianej wcześniej polany. Stoi tam tablica na której była strzałka wskazująca, iż do Cmentarza Wojennego nr 49 jest 15 minut. Podany na tablicy czas dotyczył pieszych, dlatego szybko doszliśmy do wniosku, że my na rowerach tam dojedziemy 5-7 minut. W związku z tym postanowiliśmy zgodnie tam pojechać, tym bardziej że żaden z nas tam jeszcze nie był. Skręciliśmy więc w prawo, w drogę szutrową idącą do góry, przekroczyliśmy przez szlaban stojący na niej i ruszyliśmy w stronę cmentarza.
Jadąc po lewej mielismy las, a po prawej początki rzeki Ropy. Na niej to po kilkuset metrach zobaczyliśmy bobrowisko, na którym zaobserwowałem nieznaczny ruch i bąbelki wody, po tym jak się do niego zbliżyliśmy. Prawdopodobnie jego lokatorzy postanowili się przezornie schować przed intruzami, za jakich nas mieli. 😉
Kawałek drogi za nim, równo po 6 minutach jazdy od tablicy, dotarliśmy do kolejnego znaku kierującego nas od drogi którą podążaliśmy, w prawo w las. Informował on, że do cmentarza pozostało 100m. Rzeczywiście tyle było, z tym że rowery musieliśmy te 100m pchać ścieżką pod dość stromą górkę. Jednak warto było. Po chwili zobaczyliśmy stojące wśród traw krzyże, niczym wartownicy tkwiące w miejscu pochówku żołnierzy którzy tu polegli. Cmentarz wypełniał polankę pośród lasu, otoczony niedużym kamiennym murkiem, porośnięty trawami i dzikimi malinami, które czerwieniły się wśród zieleni.
Po chwili refleksji i zadumy ruszyliśmy w drogę powrotną. Prowadziła ona z górki, dlatego tempo z jaką ją pokonywaliśmy było naprawdę wysokie. W związku z tym, że zaczęło nam lekko burczeć w brzuszkach i mieliśmy wrażenie, że za nami wciąż podąża żółty stwór, zwany potocznie “małym głodem”, po drodze zajechaliśmy do Gospody zwanej Chutor Grzegorza. Znana ona jest w okolicy z wyśmienitej gruzińskiej kuchni. Po postawieniu rowerów w oryginalnym stojaku rowerowym znajdującym się koło Gospody, usiedliśmy w środku i zamówiliśmy sobie gruzińską zupę. Była pikantna i pyszna, z upieczonym świeżo domowym chlebem. Co prawda oprócz zupy specjałów jest tam o wiele więcej, ale my wyszliśmy z założenia, że na rowerze nie należy się przejadać. 😀
Po posiłku ruszyliśmy już prosto na parking, gdzie zaparkowaliśmy samochód. Tam ubraliśmy na siebie jakieś bluzy, bo zrobiło już się chłodno i przygotowaliśmy się do przejechania kolejnej trasy… Ale o tym w następnym artykule 😀
Do zobaczenia na trasie!